sobota, października 27, 2007

DO SOMETHING

Warsztat muzyczny. Donovan Mixon przyjechal z Istambulu. Przywiózl wielkie czarne pudlo z gitarą w srodku. Poprowadzil warsztat sluchowy (ear training workshop). Nauczyl nas kilku bardzo pozytecznych cwiczen. I czegos jeszcze.

'DO SOMETHING'! - powiedzial Don - It can be really small, but You have to do it, not only think about it. When You study, somebody prepares a book for You to read; so read it, do not search for other books until You finish this one, because You won't manage to read anything. After You finish this basic book, You will feel pleased with yourself. And have background to understand more. It si the same with this exercises.

You don't have to be professionals. I don't care! But if You want to gain something, You just have to get up and DO. So start from today. After one mounth of practice You will feel as masters of the world - because You will feel the difference. But You have to get up and DO SOMETHING.

poniedziałek, października 22, 2007

na pamiątkę

Jak pisać o stracie?

Bylo i nie ma.
Nic więcej.

Nie sposób opisać pustki.
Nawet jesli jest to tylko pustka przy schodach na podwórzu,
gdzie przypinalam mój rower.

Zatrzymywalam się z piskiem pod samą bramą. Pięćdziesiąt dwa, kluczyk, kod. Szklane drzwi - ciężkie, z mosiężnym okuciem - otwieraly sie gladko, bezdźwięcznie. Codziennie mijalam te same smierdzące smietniki w dlugim wietrznym korytarzu. Czasem spotkalam sąsiada: -jo napot kivanok, -jo napot Hana!:) Pięć schodków w górę, rower trzymany pewnie pod pachą, rundka przez podwórko. Przypinam. Mechanizm chrobocze w moich dloniach, metalowe kólka przeskakują kolejne numerki. 1,2,3, klik, klik, klik... zapięty. Kontrolne spojrzenie. - Muszę kupić wreszcie lampkę. Dotykam miękkiego siodelka. Jeszcze cieple.

Niemcy

Pozny wieczór. Tramwaj 12V telepie się wzdluż brzegu Dunaju. W brudnych szybach na tle czarnego Budapesztu odbijają się blado oswietlone twarze. Ostatni cieply wieczór tej jesieni. Tramwaj zbiera rozrzuconych, rozpędzonych po miescie turystow, wracających do swoich hoteli oraz wszystkich tych, którzy nie mają do czego wracać. Dwa swiaty, dwa różne końce kapitalistycznego lancucha pokarmowego.

Siedzę tuż przy drzwiach, naprzeciw bezdomnego starszego pana. Skrzekliwy glos kobiecy dochodzący z glosników zapowiada przystanek Roosvelt ter. Zwalniamy. Drzwi tramwaju otwierają się z metalicznym chrzęstem a do srodka wsypuje się grupa rozesmianych ludzi. Turysci. Ale sympatyczni. Jedna z kobiet siada naprzeciwko mnie.

Odruchowo wstaję, żeby jej koleżanka mogla usiąsć razem z nią. Przesuwam się do drzwi i opieram o framugę. Zabawne - myslę. - To, co zrobilam, smialo moge nazwać ustąpieniem miejsca. Tak, ustąpilam miejsca. Jak harcerka staruszce. - usmiecham się do szyby. - Tylko, że to nie byla staruszka. Calkiem mloda kobieta. Dlaczego więc...?
Odruch. Ludzki dobry odruch. Jak to dobrze - zatapiam się w rozmowę w samą sobą - że żyję w czasach, kiedy ustępowanie komus miejsca w tramwaju wiąże się z taką przyjemnoscią. Na tle czarnego miasta podswietlony zamek majestatycznie srebrzy się i promienieje. Tak... zwyczajne ludzkie male odruchy, każdego dnia, i swiat od razu staje się bardziej przyjazny.

Z potoku mysli wyrwaly mnie nagle chropowate dźwięki. Dźwięki mowy germańskiej. Turysci... Niemcy! Poczulam silny skurcz w okolicy mostka. Dwie kobiety, którym przed chwilą zwolnilam miejsce smialy się w glos, szwargocząc między sobą. Zatrzęslo mną.
- Co ja zrobilam?! Dlaczego wstalam? Co za wstyd! Nie mogę przecież ustępować miejsca tym, którzy raz sami je sobie wzięli! - Stanąl mi przed oczami warszawski tramwaj z przestronną częscią nur fur Deutsche i 'podludźmi' tloczącymi się z tylu. Widzialam rozpartych żolnierzy w skórzanych fotelach i eleganckie damy wracające z zakupów. Na drugim końcu klebil się tlum Warszawiaków spieszących z pakunkami o nieznanej zawartosci w sobie tylko znane strony. Tlok i ciasnota. Nie wszyscy miescili sie na platformie, co poniektórzy jechali tylko uczepieni tramwaju, ze stopami wiszącymi tuż nad ziemią.
Miasto pociemnialo za oknem.
- Nie, nie , to nie tak... W jednej chwili wrócilam z Warszawy do Budapesztu. Co za ulga... Skurcz puscil.

Wszystkie te mysli przeoraly moj mózg w ciągu sekundy, może dwóch. Przestraszylam się. Może którys z podróżnych odgadnąl moje mysli? Rozejrzalam się uważnie po tramwaju. Nie, chyba nie. Wszystko wyglądalo tak, jak przed sekundą.
Tylko Niemki się już nie smialy.

niedziela, października 21, 2007

w Egerze


Daiva z Litwy


Tetiana z Ukrainy


Ozgur z Turcji


w drodze /on our way


do Egeru / to Eger


Oto miasto z górą na plecach / The city with the mountains on its back


troszkę ekscentryczne / a bit excentric


na turystów lase / turists wanted


ponoć z win slynące / likely to be famous of its wine


czegosmy nie doswiadczyli / but we didn't try it


niestety / unfortunately


posrodku Egeru stoi minaret / there is a minaret in the city center


ze sliskimi stopniami ukrytymi wewnątrz / with dangerous stairs hidden inside


tuż przy wejsciu na wzgórze zamkowe / just opposite to the castle hill


którego Węgrzy dzielnie bronili a Turcy równie dzielnie zdobywali
/which brave Hungarians defended and brave Turkish attacked


(jestesmy poprawni politycznie) / but now we are politically correct


dzis wszyscy jednoczymy się wokól idei tolerancji
/ nowadays we all unite in the idea of the tolerance


i recyclingu / and recycling


Turcy w szczególnosci / Turkish guys especially

:)

Węgry to nie placek!


w góry Bórszónyi


chodzą tylko prawdziwi górscy turysci


trzeba bylo wczesnie wstać


żeby się nie spóźnić na pociąg


skoro jednak już się spoźnilismy...


to znak, że trzeba się napić przed...


wejsciem na szczyt


drzemka również jest obowiązkowa


tylko jeden Pawel chce juz schodzić

sobota, października 13, 2007

Kicsi magia

Sobotnie popoludnie, Pasareti ter.
Autobus przystanąl pod samym kosciolem. Dwa susy na pokonanie szerokosci chodnika i juz jestem w domu! Domu bożym. Jeszcze tylko telefon. Która to godzina? 17.04. Uff, w normie.

Znam już ten kosciól. Jeden z dwoch w Budapeszcie z mszami po angielsku. Jasny i dlugi, urządzony bez gustu, na szczęscie nie z bezgusciem.

Siadam w piątym rzędzie. Przede mną mnóstwo dzieciaków. Co trzecia, czwarta glowa wystaje znacznie ponad inne - to rodzice. Najwyraźniej trafilam na msze dla maluchów. Swietnie! Zrozumiem kazanie.

Rozglądam się. Cos tu nie gra. W lewej nawie wisi bialy ekran. Patrzę na tekst piosenki. Węgierski. Hungarian. Magyarul.
Wyjsc? Nic nie zrozumiem. Absolutnie nic. Może poza Istvan - Bóg. Z drugiej strony, nie po to kombinowalam jak w 4 minut zdążyć dojechać na drugą stronę miasta, żeby teraz rezygnować. Zostaję. Posiedzę. Jak na tureckim kazaniu.

Drzwi na prawo otwierają się. Wysoka zielona figura i 3 male biale. Oto ksiądz, w asyscie krasnoludków. Sięgają wysokosci jego pasa, ukrytego pod faldami ornatu. Chlopcy są krępi. Ubrani w ministranckie alby przypominają male balwanki.
Kaplan sunie po schodach do oltarza, krasnoludki wdrapuja sie za nim.

Znak krzyża. Ksiądz ma usmiech ksiezycowy. Od ucha do ucha. Spiewamy piosenkę. Po dwóch minutach jestesmy już przy Ewangelii. Czas na kazanie. Ksiądz schodzi do dzieciaków z czyms dlugim i drewnianym w reku. Poprawiam okulary. Nie myle sie! To kuchenna lyzka. Taka, jakiej rano uzylam do mieszania jajecznicy. Wymachuje nią. Co odważniejsze szkraby podchodzą i po kolei biorą lyżkę do ręki. Machają nią powoli, z pewnym nabożeństwem. Inne wyciągają rączki przed siebie i machają nimi w powietrzu.

Ksiądz dziękuje pomocnikom i zaczyna opowiadać. Mówi glosno i radosnie. Księżycowym usmiechem obdarza wszystkich sluchaczy, kazdego z osobna. Ważniejsze zdania akcentuje poklonem. Krok w przód, pochylenie glowy, mocnejszy glos. Krok w tyl, wyprostowana postawa, zwykly tembr glosu. Porywający taniec slowa i gestu.
Zaczynam rozróżniać wyrazy: kósónóm, tessek. Tessek, kósónóm.
Proszę i dziękuję.
Ah, więc to tak...! Magiczne slowa! "Kicsi magia" - mala magia, codzienne zaklecia.
Dzieci, to bardzo ważne. Mówcie zawsze proszę i dziękuję.
Proszę, dziękuję.



To bylo najlepsze kazanie, jakie w zyciu slyszalam.

poniedziałek, października 08, 2007

Wysocki i szminka

3 nad ranem. Centrum miasta, nieopodal klubu West Balkans. Mlodzi ludzie obsadzili chodnik na przystanku autobusowym. Skupieni, spokojni. Wtopieni w ciszę. W tle slychać gorące bity i smiechy tańczących.
- Skąd jestes?
- Ja? Z Angli.
- A dokladniej?
- Z Nyfinkm
- ...?
- Z Nofinkm
- A, z Nottingham!
- Tak, a Ty?
- Z Polski.
- ...?
- Z Polski, wiesz gdzie to jest?
- O taak. Nazywam się Wysocki. Tomasz Wysocki. Wiesz, mój dziadek byl chyba Polakiem.
...
- Co robisz w Budapeszcie?
- Przyjechalem z kumplami na imprezę przedslubna.
- a...
- co za 'a'?
- nie, nic nie mówilam
...
- to Twój slub?
- jaki slub?
- no ten, przed ktorym imprezujecie
- a! nie, swoj mam za sobą
- yhm
- Dokad jedzie ten autobus, na ktory czekasz?
- Nie wiem, ale to jedyny nocny stąd
- Aha. Wlasciwie to zgubilem drogę do domu
- A ja klucz.
I szminkę.
- Uuu, nieciekawie. Zwlaszcza ta szminka. Pewnie jakas specjalna?
- Nie, calkiem zwyczajna.
- Pewnie taka 'tylko z Polski'. Albo jakas super droga.
- ...
- zgubienie takiej szminki to poważna strata, co o tym wiem!
- ...?

czwartek, października 04, 2007

Pomnik Rewolucji 1956



Ostry ksztalt pomnika symbolizuje tlum ludzi, dążących do wspólnego celu i zlewających się w jedną masę - idących ramię w ramię, wierzących w swoją silę.

Projekt monumentu powstal w oparciu o slynne fotografie z 23 października 1956, przedstawiające pochód studentów kierujących się spod budynku Politechniki pod statuę generala Józefa Bema, na znak solidarnosci z Polakami, którzy żądali "nowej drogi do socjalizmu".

Pomnik powstal u wylotu parkowej alei Városliget - w latach 50-tych znajdowal sie tu Park Miejski - oaza ciszy i spokoju, cel niedzielnych spacerów Budapesztan. Autor, odwolując sie do przeszlosci tego miejsca, zaprojektowal pomnik na wzor sadu-ogrodu. Jedną trzecią monumentu tworzą "rdzewiejące" kolumny, przypominające przypatrujących się ludzi. Te z początku wolnostojące żelazne drzewa-ludzie zaczynają wyrastać coraz bliżej jedno od drugiego, stopniowo gaj gęstnieje. Ogród zamienia się w las, male, rozproszone grupki obsewatorów w tlum. Im bliżej srodka, tym slupy stają się wyższe i tracą swój brunatny kolor. Żelazne kolumny zaczynają się lączyć i jasnieć, aby w końcu przyjąć postać jednolitego stalowego bloku o wysokosci blisko osmiu metrow.

Wchodząc glebiej pomiędzy slupy-ludzi widz przestaje być biernym obserwatorem. Wchodząc w tlum, staje się aktywnym uczestnikiem wydarzeń.












Gulasz ! / Gulyas !


















GULASZ!