czwartek, listopada 29, 2007

sesja

Dwadzieścia pięć minut po północy. Zimno. Przekręcam pokrętło grzejnika o trzy kreski w prawo. Siadam z powrotem. Na czarnej ławce zawalonej podręcznikami do historii rewolucji 1956 roku, słówkami z hiszpańskiego, instrukcjami rysunków inżynieryjnych i trzema tomami słownika węgiersko-holenderskiego mieści się dokładnie tyle mnie, ile potrzeba aby nie spaść, ale też tyle, żeby wygoda nie przeszkadzała w pracy. Stertę pomocy naukowych przykrywam czarną chustą z różowymi kwiatami– tą, która, według niektórych studentów CEU ma potwierdzać moją rosyjskość - i zagłębiam sie w lekturę o początkach politycznego anty-semityzmu w Niemczech.
Na szczęście zeszłoroczny student profesora Karady był uprzejmy pozostawić ślad po swoim procesie myślowym na marginesach książki. Robi się gorąco. Zdejmuję sweter. Z głową w swetrze gubię stronę. Odnajduję zdanie, które czytałam już trzy razy. Tak, to tu. Ołówkiem doprawiam komentarze poprzednika. Dla następnych. Dla potomnych. Za 700 lat dzieci w szkole zamiast wkuwać dzieje Kazań Świętokrzyskich, będą odszyfrowywać nasze notki na marginesach, zastanawiając się nad stanem świadomości naszego społeczeństwa. Ciekawe, co powiedzą: ‘bazgrze’ – to bez wątpienia; ‘kobieta – czepia się słówek’, ‘zdenerwowana – krzywe podkreślenia’, ‘myśli o czymś zupełnie innym’, ‘o czym? o kim?’.
Wpada Orsi. Przetupuje sobie drogę do naszego pokoju po drewnianych klepkach podłogi, poruszając przy tym wszystkie moje klepki, jakie zaprzegłam do czytania ze zrozumieniem. Czytam i nie rozumiem. To samo zdanie, po raz czwarty. Nie. Tak się nie da pracować. Trzeba coś zrobić. Pójść do kuchni i sprawdzić po raz siódmy, czy nikt nie ma kawałka czekolady w spiżarni. Nie ma. Jest wino. Biorę ostatni czysty kubek z szafki. Po chwili namysłu odstawiam na miejsce; trzeba będzie potem pozmywać. A rozpoczęcie zmywania jest jak przyznanie się do winy, przygarnięcie wszystkich osieroconych brudnych naczyń, zalegających w zlewie od dwóch dni. Tak, one nie mają ani ojca ani matki. Nikt nie chce się przyznać do opieki nad użytymi i porzuconymi haniebnie kubkami po herbacie, miskami po ciasteczkach, nożami użytymi ‘tylko jeden raz’. Cicha wojna trwa. Wyrodni po cichu porzucają ostatnie zużyte łyżeczki, w nadziei, że nie oni ostatecznie zgarną całą pulę. Ci o dużej potrzebie estetyki polegną. Zamykam więc oczy i nalewam wino do kubka po herbacie.
Przybiega Csaba. Zarażony entuzjazmem do kolejnej książki Pratcheta, którą właśnie przeczytał. Zaangażowany całym ciałem i duszą w zdawanie raportu, wypija całe wino, zagryzając gruszką. Zimno. Wracam do pokoju. Przekręcam pokrętło o kolejną kreskę. Siadam. Rozpoznaję zdanie po raz piąty. Jesteśmy w domu! Wyciągam ołówek i powtarzam w myśli: walcz.

1 komentarz:

klu pisze...

Hanu,

bedzie anachronicznie: tak, serwisy spolecznosciowe sa zasadniczo glupie, ale bywa, ze np. pozwalaja znalezc namiar na czyjegos bloga, o ktorym sie nie wiedzialo, a ktorego mozna teraz czytac z nieklamana przyjemnoscia. (chyba, ze to tajne-przez-poufne i nie nalezaloby..)
no i rozlozylo mnie na lopatki: 'you were members of ZHR/Hoffmanowa', sama nie wiem czemu :)

ociepla to sie w czasie nauki herbata, a nie winem, Ty zdemoralizowane dziewcze!

nie zamarznij, przetrwaj i ogole.
sciskam Cie cieplo, choc herbaty nigdy u Ciebie nie pilam. ale rozmawialysmy chyba kiedys ponad 15min, co? ;)

ewa s.